W kilku słowach...
gru 28

Zapiski z roku 2008

28 grudnia 2008, Woody Allen w Warszawie

Właśnie wróciłem z koncertu Woody’ego Allena i jestem pod wrażeniem. Nie, nie koncertu, który był …taki sobie. Do takiej muzyki potrzebny jazzowy klub, dym z papierosów, alkohol, słowem właściwa atmosfera, a nie, wielka socrealistyczna Sala Kongresowa w PKiN.

Złośliwy kolega obok mnie, zażartował, że klarnet Allena brzmi jak „alarm samochodowy”, a potem dodał: „dobrze, że chociaż jemu (Allenowi) to sprawia przyjemność”. Było w tym sporo racji, bo widać było, że Wielki Mistrz Kina, dobrze się bawi i zupełnie nie przeszkadza mu, że jego klarnet gra czasem „po swojemu”. Równie dobrze bawiła się licznie, mimo cen biletów (horrendalne!) zgromadzona publiczność o czym świadczyły długie brawa na stojąco, przed i po bisach. Bo wcale nie o muzykę tu chodziło. Wszyscy uczestniczyliśmy w spotkaniu z Ikoną. Z człowiekiem, którego zna cały świat. Cały świat cytuje Jego aforyzmy (sam robię to często), czyta Jego książki, a przede wszystkim ogląda Jego filmy. Woody Allen jest jedyny i niepowtarzalny i właśnie dlatego było dla mnie tak wielkim zaszczytem siedzieć przez prawie 2 godziny 30 metrów od Niego. Stojąc i klaszcząc, dziękowałem Mu za to, że spośród setek miejsc na świecie, (poza Nowym Jorkiem daje tylko kilka koncertów w roku) wybrał właśnie Warszawę.

Nigdy nie zapomnę tego wieczoru. Już na zawsze będę miał przed oczami, drobnego starszego pana w sztruksowych spodniach,który grał dla mnie muzykę, którą kocha. I zupełnie nieważne jest, jak grał. Ważne, że zechciał, to dla mnie zrobić.

24 grudnia 2008, Zamiast życzeń

Tak sobie pomyślałem, że zamiast zwyczajowych „wesołych świąt” napiszę Wam kochani kolejną kolędę. Oto ona:
Kolęda 2008

Ta kolęda jest dla ludzi
Którzy żyją między nami
Którym jest źle na tym świecie
Bo nie radzą sobie sami

Potrzebują żłóbka, sianka
I kolędy co przytuli
I opłatka i baranka
I choinki i trzech króli

I naszego z nimi bycia
Bo ich bycie marne bardzo
I spokojniejszego życia
Bo ich życie też nie bardzo

Potrzebują naszej ręki
I radości i wesela
By przegnali precz swe lęki
By spotkali przyjaciela

By przybiegli do stajenki
Do Jezusa, do Panienki
By poczuli jak są młodzi
Zaśpiewali Bóg się rodzi

Zaśpiewali moc truchleje
Tak by losu ich koleje
Na tory wjechały nowe
By dni były kolorowe
I dawały im nadzieję
Że to do nich Bóg się śmieje

Rozejrzyjmy się dokoła
Może są gdzieś bardzo blisko
Może już ktoś z nich nas woła
I wystarczy by ognisko
Naszych serc dla nich rozpalić
By ich ocalić.

Ta kolęda jest dla ludzi
Którzy mają taką moc
By sumienia nasze budzić
Dziś, w tę wigilijną noc

29 listopada 2008, Jan Machulski [*]

Jan MachulskiJest mi bardzo, bardzo smutno. Jeszcze niedawno graliśmy razem w „Doręczycielu”. Był w dobrej formie i nic nie wskazywało na to, że Jego czas właśnie nadchodzi.

Pamiętam egzaminy do PWSFTviT w Łodzi. Dostałem się. Był opiekunem mojego roku. Uczył mnie tylko zajęć przed kamerą, ale wszyscy traktowaliśmy Go jak ojca. Można było przyjść z każdym problemem, nawet najbardziej osobistym, zawsze wysłuchał, coś poradził. Po studiach pomógł mi podjąć dramatyczną decyzję o odejściu z Teatru na Targówku i zagraniu w miniserialu „Odlot”, skoro musiałem wybrać, albo teatr, albo film. Po wybuchu stanu wojennego, kiedy zawalił mi się świat, pomógł mi dostać się przed oblicze Adama Hanuszkiewicza, dzięki czemu zostałem aktorem Teatru Narodowego. Zawsze kibicował rozwojowi mojej kariery i wiem, że był ze mnie dumny. Nie grałem z Nim zbyt często, aż w końcu spotkaliśmy się na planie „Doręczyciela”. Niestety, to było nasze ostatnie spotkanie. Smutno.

Był zawsze tak pełen życia, że wydawało się, że będzie żył wiecznie. Na pogrzebie Krzyśka Zaleskiego, ktoś zapytał; kto następny? Do głowy mi nie przyszło, że będzie nim Janek.

Panie Profesorze …dziękuję.

10 listopada 2008, Dobra pamięć własna

Tak sobie myślę, że mam dobrą pamięć. Pamiętam rok 1980, kiedy po raz pierwszy miałem nadzieję, że kiedyś będę żył w wolnej Polsce. Pamiętam grudzień roku 1981, kiedy ta nadzieja legła w gruzach. Pamiętam rok 1989, kiedy ze łzami w oczach patrzyłem na Joasię Szczepkowską, która ogłaszała w TVP, że „skończył się w Polsce komunizm”. Pamiętam, że człowiekiem, który był przywódcą zmian, które doprowadziły do pokojowego przejścia z podległości do niepodległości, był Lech Wałęsa.

I mimo, że mam do Pana Lecha mnóstwo pretensji, że nie głosowałem na niego, kiedy kandydował na drugą kadencję, że irytuje mnie jego zarozumialstwo, mania wielkości i pycha. Dla mnie zawsze będzie tym, któremu zawdzięczam, że żyję w wolnej Polsce. Niezaproszenie Lecha Wałęsy na uroczystości z okazji 90 rocznicy odzyskania niepodległości uważam za skandal. Jak się domyślam Adam Michnik, też tradycyjnie nie został zaproszony. Bo niby co Ci dwaj panowie zrobili dla Polski?


09 września 2008, Tajemnica Westerplatte

Tak sobie myślę, że jak poltycy wtrącają się do nauki, to zawsze traci na tym nie tylko nauka, ale i sztuka. Jeśli przyjąć, że historia jest nauką, a chyba jest, to wszystko co się właśnie dzieje, jest zaprzeczaniem jej naukowości na rzecz ideologizacji. Prawda historyczna oparta na naukowych podstawach (dokumenty, świadkowie, obiektywizm sądów), jest zastępowana fałszywą propagandą, służącą leczeniu kompleksów ludzi, którzy kiedyś potrafili być wielcy, a teraz, powodowani zawiścią i nienawiścią, są coraz mniejsi.

Nie czytałem scenariusza Pawła Chochlewa. Nie dostałem propozycji zagrania w tym filmie, ale dawno o żadnym scenariuszu nie słyszałem tak wiele. Czytali go: zdobywca Oskara Jan A.P. Kaczmarek, Janusz Morgenstern, który zgodził się być opiekunem artystycznym filmu i Allan Starski (Oskar za „Listę Schindlera”) i zgodzili się uczestniczyć w projekcie. Czyli uznali, że warto. Słuchałem w Tok Fm, rozmowy z Pawłem Chochlewem, który bardzo wirygodnie uzasadniał dlaczego nie chce kręcić schematycznego, propagandowego filmu (taki już był). Jego zamiarem jest pokazanie bohaterstwa westerplatczyków poprzez prawdę tamtych wydarzeń. Wtrącili się politycy (obu znaczących opcji) i wygląda na to, że film będzie musiał trochę poczekać na swoje narodziny. Bo, że kiedyś powstanie, nie mam żadnych wątpilwości. Zbyt dużo jest wokół niego szumu, żeby ktoś nie chciał na tym zarobić.


02 sierpnia 2008, Londyn

Tydzień w Londynie, to dużo i mało, ale jeśli chodzi o mnie …wystarczy. Jestem typem faceta, który najlepiej czuje się u siebie. I nie tylko dlatego, że ze wszystkich języków świata najlepiej władam językiem polskim. Z angielskim, jak trzeba, też jakoś sobie radzę.

Oczywiście nie mówię po angielsku tak jak mój Franek, którego Anglicy biorą za …Anglika. Coroczne wakacje spędzane na nauce języka w Londynie, oraz słuch muzyczny, musiały dać efekt. Nic dziwnego, że czuł się w tym niezwykłym mieście jak ryba w wodzie. Twierdzi, że w przyszłości chce tam mieszkać. Ja …nigdy w życiu. To jest pewnie ta, dla mojego pokolenia zupełnie nieznana, zdobycz globeralizmu. Dla mnie Polska jest całym światem, a dla niego całym światem jest …cały świat. Pewnie tak właśnie powinno być. Ludzie mają prawo szukać szczęścia gdzie tylko chcą. Akurat Londyn jest takim miastem, w którym tego szczęścia, mam wrażenie, szukają…wszyscy. Sądząc po uśmiechniętych wszędzie twarzach, chyba znajdują. Mimo to, ja byłem dzisiaj przeszczęśliwy, kiedy bez przeszkód wylądowaliśmy na Okęciu.

P.S. O musicalach z West Endu zdawałem na bieżąco relację w Pogaduszkach na Forum.

21 lipca 2008, TATO…

Umierałeś tyle razy, że kiedy mama zadzwoniła, że jest źle, pomyślałem, no cóż… kolej rzeczy. Ale tak naprawdę, byłem pewien, że znowu Ci się uda. Przecież wtedy, 45 lat temu, kiedy umierałeś na gruźlicę, a mama przywiozła nas, Twoich trzech synów, do szpitala, żebyśmy się z Tobą pożegnali, Twój stan też był beznadziejny.

Po tej wizycie, nastąpiło przesilenie i wróciłeś. Nie wiem, czyja to była terapia. Pewnie lekarzy, ale podobno chęć pacjenta do życia, też ma znaczenie. Musiałeś żyć, bo wiedziałeś, że bez Ciebie sobie nie poradzimy. Pokonałeś chorobę i znowu było jak dawniej, choć przecież zupełnie inaczej.

Rzuciłeś palenie, a alkohol stał się Twoim największym wrogiem. Na teatr, też nie było już czasu. Pozostały tylko wspomnienia po spektaklach, które reżyserowałeś, w których grałeś. Skąpiec, Świętoszek, Romans Pani majstrowej, czy (Twój największy sukces) Grube ryby.

Miałem chyba z 10 lat, kiedy, oczami wyobraźni, zobaczyłem to przedstawienie. Opowiadałeś o nim tak barwnie i sugestywnie… Miało się wrażenie, że siedzi się na widowni, tego amatorskiego, choć jak na te czasy, niezwykle profesjonalnego teatru. Grałeś dla nas każdą postać po kolei. Byłeś Ciaputkiewiczem, Wistowskim, Pagatowiczem.
Wyobrażasz sobie jakaż była moja radość, kiedy Krysia Janda zaproponowała mi rolę Pagatowicza w swoich Grubych rybach? Kiedy jako mały chłopiec, słuchałem Twoich opowieści o Twoim Teatrze, marzyłem tylko o jednym; być aktorem.

Kiedy dostałem się do Szkoły Filmowej w Łodzi, widziałem w Twoich oczach łzy. Kiedy po kilku latach, umierałeś na zawał serca, znowu byłem przy Tobie. Poprosiłeś żebym zostawił parę swoich zdjęć z autografami, to będą Cię lepiej traktować. Widziałem jaki jesteś ze mnie dumny.

Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, cieszyłeś się, że będziesz na premierze Grubych ryb. „Koło się zamknęło” – powiedziałeś. Nawet przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że to będą prorocze słowa. Mimo swoich 88 lat, byłeś w tak świetnej formie. Jak zwykle spieraliśmy się o Radio Maryja, braci Kaczyńskich itp. Pewnie dlatego, kiedy znalazłeś się w szpitalu, byłem pewien, że znowu się wywiniesz. Potem, kiedy zapadłeś w śpiączkę, po udarze mózgu, wiedziałem, że tylko cud. Nigdy nie wierzyłem w cuda i wydawało mi się, że jestem przygotowany na Twoje odejście.

A teraz, okazało się, że nie byłem …i długo nie będę.
I zawsze kiedy będę grał „Grube ryby”, będę czuł Twoją Tatusiu, obecność na widowni.

29 czerwca 2008, Grube ryby

No, i po premierze. Publiczność bawiła się wspaniale, a brawom nie było końca. Bardzo jestem ciekaw co napiszą tzw. recenzenci, bo wyobrażam sobie, że dla większości z nich, ta propozycja Krystyny Jandy i teatru Polonia, musi być dość traumatyczna, żeby nie powiedzieć prowokacyjna. Sztuka z końca XIX wieku, w której aktorzy mają kostiumy z epoki, grają w równie epokowych dekoracjach i nikt, dla złamania konwencji, nie chodzi w narciarskich butach, mus być wielkim przeżyciem.

Zawsze jest tak, że na popremierowym bankiecie (poza twórcami spektaklu) zostają tylko ci, którym się przedstawienie podobało, albo ci, którym nie wypada nie zostać. Prawdę mówiąc, nigdy nie wiem, którzy są którzy, bo wszyscy mówią to samo, czyli, że było wspaniale.

Dzisiaj też tak było, choć wydaje się, że rzeczywiście, ci którym się podobało byli w przewadze. Bardzo mnie, to cieszy. Na aktorstwie trochę się znam i gdyby np. Janusza Gajosa, czy Małgosi Walewskiej gratulacje, zabrzmiały nieszczerze, natychmiast bym to wyczuł. Zachwytów było bardzo dużo (mojemu Frankowi też bardzo się podobało), ale jak to bywa, prawda leży pewnie gdzieś po środku między tymi co nas chwalą, a tymi, którzy nas krytykują. Dlatego, po usłyszeniu tej masy pochwał, bardzo jestem ciekaw, co się nie podobało.
Piszcie.

21 czerwca 2008, To jest właśnie to…

Kiedy próbuję komuś kto się dziwi (zazwyczaj jest to moja żona) skąd się bierze moja fascynacja piłką nożną, to mówię, że to jest tak jakby się oglądało kryminał, w którym do samego końca, choć czasem wydaje się to oczywiste, nie wiadomo kto zabił. Tak było i dzisiaj…

Mecz był dość nudny, bo drużyny były bardzo do siebie podobne, ale kiedy pod koniec dogrywki Chorwacja strzeliła bramkę Turcji, wydawało się, że jest po meczu. Tyle, że do końca pozostała jeszcze minuta i …no właśnie. W beznadziejnej sytuacji Turcy wyrównali, a potem pokonali faworyzowanych (również przeze mnie) Chorwatów w rzutach karnych.
I to jest właśnie to. W tej grze do samego końca wszystko jest możliwe. Kiedy nie mogę oglądać jakiegoś ciekawego meczu, bo np. mam spektakl, to go sobie nagrywam i potem bardzo się staram,(wyłączam radio w aucie, nie czytam smsów) żeby się nie dowiedzieć jaki padł wynik. Bo w piłce nożnej, to kto w końcu wygrał, jest właśnie tak podniecające.
Dzisiaj, wbrew oczekiwaniom, wygrała Turcja.

Jutro fantastyczna, kreowana na zwycięzcę tych mistrzostw, Holandia, gra z rewelacyjną ostatnio, Rosją. To będzie właśnie taki mecz, którego wynik zobaczę dawno po fakcie, bo do 21:30 będę na estradzie w Siewierzu, a potem będę wracał do Warszawy. Wyłączę radio i w domu zacznę się delektować przecudną urodą tego wspaniałego sportu. Pod warunkiem, że jakiś dowcipny „przyjaciel” nie zadzwoni po meczu i nie powie np. ” Co Ruskie, to ruskie, nie?”, albo „Co orange, to orange, nie?” Ech! Kocham ten sport i tyle!

10 czerwca 2008, Granice obciachu

Były minister oświaty, Mirosław Orzechowski wystąpił z inicjatywą obywatelską mającą na celu odbieranie Polskiego obywatelstwa, osobom, które w jakiejś dziedzinie np. sporcie, reprezentują inne państwo. Pierwszą ofiarą ma być piłkarz Łukasz Podolski, który w barwach Niemiec, strzelił nam 2 bramki.

Zastanawiam się kto tu jest bardziej winien. Czy, ten biedny, chory człowiek, którego fobie każą mu wymyślać takie rzeczy (przypominam, że zaprzeczał też teorii ewolucji), czy media, dla których, w tych nudnych z ich punktu widzenia, czasach, nareszcie jest ktoś kto daje im jakiegoś „niusa”.

Rozumiem media, bo to ich rola. Tyle, że za chwilę inne media, te zagraniczne, będą znowu, (podobnie było ze złotymi myślami Ewy Sowińskiej, byłej już na szczęście, Rzeczniczki Praw Dziecka) się z nas śmiać, a pan Orzechowski będzie miał pewne miejsce wśród kandydatów na Idiotę Roku. A może ciągle jeszcze, jesteśmy krajem,w którym takie pomysły znajdują spore poparcie i dlatego Pan Mirosław może sobie bezkarnie, nas kompromitować.

Ze swej strony, proponuję pośmiertnie odebrać obywatelstwo Marii Skłodowskiej-Curie, która odbierając nagrodę Nobla, reprezentowała Francję.

10 maja 2008, TokFm

Tak sobie myślę, dlaczego to robię? Gdy wsiadam do samochodu TokFm włącza mi się automatycznie. Tak sobie nastawiłem. Lubię po prostu wiedzieć co się dzieje, a to jest (pierwsze) radio informacyjne. Ale przyczyn jest chyba więcej. To jest radio, w którym jest luz. I nie piszę tego dzisiaj, bo akurat dzisiaj byłem na antenie tego radia. Tak przy okazji bycia gościem Mikołaja Lizuta w PIWIE, naszła mnie ta refleksja.

Luz, to pewien sposób na życie. To ten rodzaj dystansu do rzeczywistości, który pozwala przyjąć i próbować zrozumieć prawie każdą opinię. Są, oczywiście opinie, których przyjąć żadną mocą nie można (dlatego napisałem „prawie”), ale (i to jest właśnie ten luz) można próbować je zrozumieć.

W TokFm rozmawialiśmy dzisiaj min. o rejteradzie byłego ministra, pożal się Boże …sprawiedliwości, który mimo wyroku sądu idzie „w zaparte” i dalej twierdzi, że Mirosław G. jednak „kogoś życia pozbawił”. To, ilu ludziom dr.G, dzięki swojemu niezwykłemu talentowi, życie URATOWAŁ, nie ma żadnego znaczenia. To, ilu ludziom życia NIE URATOWAŁ, bo będąc „synonimem zła” siedział w pierdlu i do dzisiaj ma zakaz wykonywania zawodu, również. Pytałem tu już kiedyś i pytam znowu. Kto „zapłaci” za upadek polskiej transplantologii?

Mnóstwo ludzi już umarło, bo się nie doczekali jedynego możliwego ratunku. Nie doczekali się, bo jakiś polityk, realizując swoje chore idee, wysłał do społeczeństwa fałszywy sygnał, że lekarze uśmiercają zdrowych ludzi dla pieniędzy. Wystarczyło. Słowa polityka, który ma władzę, znaczą dużo więcej niż moje. Mają moc sprawczą.

30 marca 2008, Warto słuchać ludzi…

Wrocław. Zamawiam taksówkę. Wsiadam. -No, nie! Mówi pan taksówkarz. To Pan?
– Ja – odpowiadam. Jedziemy. Pan taksówkarz jest bardzo rozmowny.
– A wie pan dlaczego u nas we Wrocławiu wszyscy się lubią? Bo, tu prawie wszyscy są przyjezdni. Ja na ten przykład jestem z Białegostoku, a reszta to ze Lwowa. 40 lat temu przyjechałem, bo się zakochałem. Żona też nie z Wrocławia, ale teraz to już my bardzo stąd jesteśmy. A dzieci, to już tutaj się urodziły. Jest pan na coś chory?
– Ja? – pytam głupio, bo przecież nikogo innego w taksówce nie ma.
– No, pan, a kto? Bo ja uzdrawiam, wie pan? Taksówkarzowym uzdrawiaczem jestem. Bioenergoterapeuta. Super Ekspress o mnie pisał i bardzo słynny byłem, ale korporacja mi zabroniła i teraz z ukrycia leczę. – To jest panu coś?
– Niestety, nie – odpowiedziałem równie głupio.
– Bo, proszę pana, ja mam dowody. Kobiety w ciążę zachodziły dzięki mnie. Całymi latami nie mogły zajść, a ja dotknąłem i zachodziły.
– Czym pan dotykał?
– Rękami.
– I od tego dotknięcia zachodziły?
– No, nie. Udział osób trzecich musiał potem nastąpić, ale to moje ręce sprawiały, że zachodziły. Raki też leczę, ale ludzie nie wierzą, jak pan. A tyle życia można by uratować. Bo ja bioenergoterapeutą jestem, Nowaka znam, tylko taksówkarzem i gabinetu nie mam, tylko długi, bo wypadek miałem, a PZU nie wypłaciło. Na pewno nic panu nie jest? Może pan nie wie? Dojechaliśmy. Bardzo mi było miło panie Arturze. Oto moja wizytówka, tak na wszelki wypadek.

Wziąłem. Tak na wszelki wypadek.