Nigdy nie wierzyłem w przeznaczenie, w los zapisany w gwiazdach, czy w fusach od kawy. Zawsze uważałem, że to my jesteśmy przysłowiowymi kowalami własnego szczęścia i to od nas w dużym stopniu zależy jak potoczą się nasze losy. Ostatnio, coraz częściej przychodzi mi weryfikować ten pogląd.
No, bo jak to właściwie jest? Woody Allen mawiał, że jeśli chcemy rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedzmy Mu o naszych planach na przyszłość. Ten wielki artysta być może nie jest wirtuozem klarnetu, choć jego koncert w naszej Sali Kongresowej bardzo mi się podobał, ale z pewnością ma rację. Ta racja w sposób szczególny dotyczy mojego zawodu, o którym z upodobaniem mówię, że to loteria. No, bo jak tu cokolwiek planować lub przewidywać, kiedy prawie nic nie zależy ode mnie.
Od 30 lat (minie w kwietniu) jestem aktorem i do dziś trwam w nieustającym zdziwieniu, że ciągle mam pracę, że dostaję coraz to nowe propozycje, że gram. Zdziwienie jest tym większe, że w przeciwieństwie do większości moich kolegów, nie mam swojego agenta, nikt nie dba o mój medialny wizerunek i sam nigdy nie zabiegałem o żadną rolę. Można mi wierzyć lub nie, ale w tym co piszę nie ma ani cienia hipokryzji. Ja naprawdę tego nie rozumiem. Owszem, zawsze się starałem grać jak najlepiej i najmniejsze epizody traktowałem jakby od nich zależała cała moja kariera, ale to z całą pewnością za mało.
Znam wielu moich kolegów, którzy postępują i postępowali podobnie, są równie, a może i bardziej utalentowani, a nie mają tyle szczęścia co ja. O, właśnie. To chyba musi być TO. Szczęście. Przypadek. Zbieg okoliczności. Pewien reżyser filmowy, czekając w hali Dworca Centralnego na spóźniający się pociąg, zabijał czas oglądając telewizję. Traf chciał, że właśnie leciał film z moim udziałem, a on był w trakcie kompletowania obsady do swojego nowego filmu. Widocznie spodobała mu się moja gra, bo kilka dni później dostałem rolę.
Film nosił tytuł „Bez końca”, a tym reżyserem był oczywiście Krzysztof Kieślowski. Gdyby pociąg przyjechał punktualnie na pewno nie zagrałbym w tym filmie, a i pewnie nie zagrałbym jednej z najważniejszych ról w moim życiu, czyli zagadkowej postaci w „Dekalogu”. Przypadek w kontekście tego twórcy brzmi jak najbardziej właściwie. Albo moja wieloletnia przyjaźń z Maćkiem Wojtyszką. Poznaliśmy się, gdy robił swoją telewizyjną wersję „Mistrza i Małgorzaty”. Rola, którą mi zaproponował była mikroskopijna i po latach się przyznał, że był prawie pewien, że jej nie przyjmę. Przyjąłem, zagrałem i do dziś jestem dumny, że brałem udział w tym wspaniałym widowisku z Gustawem Holoubkiem , Zbigniewem Zapasiewiczem i Anią Dymną w rolach głównych.
Rok później grałem swoją pierwszą główną rolę w Ateneum. Lejzorka w jego „Burzliwym życiu” grałem przez 8 lat. Reżyseria: Maciej Wojtyszko. Wracam do początku, bo mogłoby się wydawać, że zebrało mi się na wspominki. Nie, nie. Chodzi o to szczęście i los. No i o przypadek, oczywiście. 1 marca, w niedzielę, TWP1 o 17.20 rozpoczyna emisję serialu pt. „Doręczyciel”, w którym gram główną rolę, upośledzonego umysłowo mężczyzny. Reżyseria Maciek Wojtyszko, ale nie to jest tu najistotniejsze. Otóż, tego samego dnia, jak zwykle po wieczornych Wiadomościach, rusza IV seria serialu „Ranczo”, w którym również mam sporo do powiedzenia. Najpierw się ucieszyłem, bo grać jednego dnia tak diametralnie różne role, to dla aktora okazja do pokazania swoich możliwości, ale zaraz potem ogarnęło mnie przerażenie. Przecież ludzie będą się bali lodówkę otworzyć, ze strachu, że wyskoczy z niej Barciś.
Nie zdziwię się, kiedy ktoś widząc mnie, przejdzie na drugą stronę ulicy, bo nie będzie już mógł na mnie patrzeć. Cóż, będzie jak będzie. Napisałem ten felieton, tak na wszelki wypadek, żebyście wiedzieli co sobie myślę, ale tak naprawdę, to wcale się tym nie przejmuję, bo przecież jak zwykle, nie mam na TO żadnego wpływu.
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.