W kilku słowach...
mar 03

List od Pani Ani

Taki piękny list wczoraj dostałem…

Treść listu:

Szanowny Panie A.!
Zostawiam A. bez ciągu dalszego, bo nie mogę wybrać między „Arturze” a „Aktorze”, nabierając przy okazji podejrzeń, że przez pewną brzmieniową bliskość obu tych słów, został Pan Aktorem w chwili, gdy nazwano Pana Arturem. Bliżej prawdy byłabym, gdybym użyła „Artysto”, ale jakiś wewnętrzny cenzor sączy do ucha, że to pretensjonalne, że może nie wypada, że co ja wiem o artystach i artyzmie, i że na szczęście jeszcze mniej o artretyzmie.
Najpierw małe zastrzeżenie, w zasadzie zastrzeżonko. I to bardziej dla siebie, niż dla Pana, choć to już pewnie nadmiar egoizmu, robić osobiście adresowane zastrzeżenia w liście adresowanym do kogoś innego, a zwłaszcza do Pana A. Niech jednak będzie: przeżyłam grubo ponad 30 lat i ominęły mnie fascynacje oraz uniesienia związane z jakimkolwiek bohaterem szołbiznesu. (Bono się nie liczy, bo tu idzie o czyste, prawdziwe uczucie – do muzyki). Jednym słowem, obce mi jest oklejanie pokoju plakatami z „Dziennika Ludowego”, czy też kłucie palców szpilkami podczas przytwierdzania zdjęć do słomianki nad łóżkiem. Jakoś tak, powiedzmy, nie wyszło;-)

No ale, szanowny Panie A., w końcu mnie wzięło. Pewnie nie wypada, ale co poradzę? Wszystko przez Pana, Panie A. Przez całą galerię odmieńców, wiejskich głupków, lokalnych wariatów, postaci czerpiących gdzieś z romantycznego pacholęcia – szaleńca – wieszcza. Wszystko przez Czerepacha, szuję najgorszego, a jednak już podszytego Doręczycielem.

Zdaję sobie sprawę, że nie było to Pana zamiarem, ale jednak sprawił mi Pan tą rolą osobistą przyjemność. Pierwszy odcinek obejrzałam – niestety – od połowy, ale już to mi wystarczyło, by poczuć przez chwilę, że zbliżyłam się do swojego marzenia.
Całkiem niedawno, przez niecały rok, pracowałam z dorosłymi osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Do domu dziennego pobytu trafiłam przypadkiem, ale doświadczyłam czegoś niezwykłego w kontakcie z podopiecznymi. Musiałam odejść – z wielkim żalem – a wszystko przez to, że jestem zasadnicza, idealistka, nonkonformistka i nie chciałam brać udziału w (to będą ostre słowa) zarabianiu na wariatach. Moim marzeniem pozostało jednak zrobić dla nich coś, cokolwiek, już może nie jako psycholog w placówce, tylko na innych, równych zasadach. Nie myślałam jeszcze o niczym konkretnym, były to raczej jakieś przeczucia – może czegoś literackiego, może…

Nie będę się odnosiła do scenariusza „Doręczyciela”, bo mierzi nieco nawał pobożnych życzeń, co do traktowania osób upośledzonych umyslowo. Podziękuję tylko Panu – w imieniu tych, którzy nie potrafią, bo najprawdopodobniej nie mieli tyle szczęścia, co Pański bohater i po wyjściu ze szkoły zapomnieli, jak się czyta i pisze, bo nikt im nie mówił, że to ważne, ważniejsze od renty – za prawdę, do jakiej Pan się zbliża w swojej kreacji. Szczerość, obywanie się bez kombinacji, nazywanie rzeczy po imieniu, specyficzna emocjonalność i kilka innych ujmujących cech przypomniały mi moich niedawnych znajomych.

Opowiem Panu tylko o pewnej Ani – upośledzonej umiarkowanie, po kilku poważnych operacjach neurologicznych, która trafiła do nas w stanie skrajnego zaniedbania (jej matka zmarła, ojciec przebywa w szpitalu psychiatrycznym na jakiejś niekończacej się terapii). Ania była agresywna, wystraszona, brudna, ale też zwyczajnie zapasiona – nie można tu użyć innego słowa. Pracowaliśmy z nią intensywnie i z dobrym skutkiem – odzyskała spokój i pogodę ducha, uczestniczyła w życiu domu z coraz większym pojęciem o tym, czym on jest, z coraz wiekszą swiadomością swojego w nim miejsca. Mówiła w charakterystyczny sposób, skandowała powoli, nabierając głośno powietrza. Po kilku miesiącach w naszym domu pojawili się z wizytą jacyś mądrzy urzędnicy z naszą szefową, która mogłaby być szefową wodociagów lub czegokolwiek innego. Naszą Anię od jakiegoś czasu uważała za wizytówkę skutecznych oddziaływań terapeutycznych i rewalidacyjnych, a swoją fachową ocenę budowała na tym, że Ania… schudła.

Podczas wspomnianej wizyty kontrolnej, szefowa mówi do urzędników, że mamy doskonałe osiągnięcia i krzyczy do Ani „Wstań! Pokaż się pani! Ile ty ważyłaś? No, w każdym razie Ania bardzo schudła”.

Było mi przykro, że Ania nadal jest postrzegana przez pryzmat swojego zaniedbania, a jest przecież już o lata świetlne od tamtego stanu. Współodczuwałam z Anią smutek, który jej przypisywałam – nie miała okazji powiedzieć ani słowa, nie rozumiała, kim są ci obcy ludzie i dlaczego wyławiają ją z grupy.

W chwilę potem byłam świadkiem takiej sceny: koleżanka terapeutka pyta Anię „O co pytała pani B.[szefowa]?” Ania na to wyskandowała tubalnym glosem, sapiąc przy tym ostro po każdej sylabie: „Powiedziała…. ale posłuchaj mnie…. ej ty… posłuchaj mnie [Ania natarczywie domagała się uwagi, nawet wtedy, gdy i tak ją otrzymywała] Powiedziała… że jestem…. bardzo fajna.”
Szczęście, jakie wtedy odczułam, towarzyszy mi za każdym razem, kiedy sobie te scenę przypominam. Zachwyciły mnie adaptacyjne kompetencje Ani.

To moja pierwsza wizyta na Pańskiej stronie – wszak era plakatów na ścianach za nami, a mentalnie możemy ją kontynuować w cyberprzestrzeni;-) Nie czytałam żadnych wpisów, które tu się znajdują, jestem ciekawa zakładki Doręczyciel – mój blog, ale nie obiecuję, że ją zgłębię. Fakt, że mogę, a nie muszę, jest fascynujący:-)))

Szanowny Panie A. Proszę tylko o jedną radę: jak rozwiązać ów tragiczny konflikt (i już się wkopałam, tragiczny to chyba nierozwiązywalny jest, jak uczą w szkole różne Antygony). No dobra, jak wyjść obronną ręką z sytuacji określonej następująco: uwielbiam Pańskie role, nie lubię seriali. Proszę mi nie proponować wizyty w teatrze – ze Szczecina do Warszawy jedzie się (najkrócej!) sześć godzin.

z uszanowaniem
Anna Kołodziejska