Wszystko zaczęło się od programu TVN pt. „Moja krew”. Jakiś czas temu, wraz z moim synem Frankiem rywalizowaliśmy z Gosią Potocką i jej córką, o to która z par zna się lepiej nawzajem i …wygraliśmy. Nagrodą był tygodniowy pobyt na Krecie. Dokupiliśmy jeszcze jedno miejsce dla mojej żony i całą rodzinką udaliśmy się na tę piękną wyspę.
Zazwyczaj, przed wizytą w jakimś nowym dla nas miejscu, starannie się wyjazdem przygotowujemy, żeby wiedzieć co warto zobaczyć, czy zwiedzić. Tym razem, z powodu braku czasu, obowiązki przewodnika wziął na siebie Franek. Obłożył się stertą przewodników i precyzyjnie zaplanował nasz pobyt na Krecie. Nigdy nie byliśmy zwolennikami leżenia martwym bykiem na plaży, więc było dla nas oczywiste, że czas spędzimy aktywnie i …smacznie.
Jeszcze w Polsce nasz syn zapowiedział, że koniecznie musimy wynająć samochód i pojechać trasą, którą on wyznaczył, a już absolutnie koniecznie i obowiązkowo, musimy pojechać do małego portu Mirtos, po drugiej stronie wyspy, gdzie miała być jakaś tawerna z oryginalną, niezwykłą i prawdziwie autentyczną, kreteńską kuchnią. Chodziło o to, żeby poznawać „nowy nieznany ląd”, nie tylko oglądając piękne widoki, ale również poznając jego kuchnię.
Bardzo nam się ten pomysł spodobał, bo w hotelu serwowano głównie potrawy tzw. europejskie i tylko od czasu do czasu trafiły się jakieś kraby, czy ryby, których smaku jeszcze nie znaliśmy. Tawerna o wdzięcznej nazwie Karavostasi, której zalety Franek znalazł w przewodniku, zapowiadała spełnienie naszych pragnień. Entuzjazm mojej latorośli (hehe, latorośl, która przyszła na świat w środku zimy, 9 lutego), żeby zjeść obiad w knajpie, o której przeczytał jeszcze w Polsce, był tak wielki, że nawet słowem nie wspomniałem, że jeśli o tej tawernie piszą w popularnym przewodniku, to już dawno zrobił się z niej zwykły fast food, bo takich jak my turystów, jest tam tak wielu, że o „niezwykłej atmosferze tego magicznego miejsca” możemy spokojnie zapomnieć.
Zwiedziwszy port Agios Nikolaos, z jego cudownym jeziorem Wulismeni, o którego głębokości jeszcze niedawno mówiono, że nie ma dna (w rzeczywistości 64 m, ale to i tak sporo, jak na basen w środku miasta, nie?), nic nie jedząc, bo przecież za kilkadziesiąt kilometrów, w porcie Mirtos, czeka nas wspaniała wyżerka. Droga miała znajome oznaczenia, bo E-75, to przecież nasza swojska, „gierkówka” z Warszawy do Katowic, ale tu kończyły się wszelkie podobieństwa. Była kręta, jak Kreta, że pozwolę sobie na tę niezasłużoną dla wyspy Minotaura, grę słów. Kreta jest prosta, jak wyprostowany rogalik. Kiedy dojeżdżaliśmy do osławionego portu, głodni byliśmy potwornie. Franek zagadywał nas wieściami z przewodnika, że na terenie restauracji, znajdują się piramidy zbudowane przez właściciela, który podobno „przemierzył plaże i góry” w poszukiwaniu kamieni, z których je stworzył.
Mitros okazał się maleńkim portem rybackim. Bez trudu znaleźliśmy reklamowaną w przewodniku tawernę. Nie była zbyt okazała, wręcz maleńka, ale to nas akurat ucieszyło, bo spodziewaliśmy się tłumu turystów, a okazało się, że byliśmy jedynymi gośćmi. Usiedliśmy przy atrakcyjnym stoliku nad samym brzegiem morza. Było pięknie i …głodno. W ustach czułem już cudowny smak świeżej rybki przyrządzonej przez znakomitego kucharza. Niestety, nie było nikogo, kto chciałby nas obsłużyć. Czekając, przyglądaliśmy się kiczowatym piramidkom, które właściciel-artysta przyozdobił jeszcze muszelkami. Wreszcie, po 20 minutach, podszedł do nas przystojny, młody Grek i powiedział bardzo uprzejmie:
– Przepraszam, ale w tej chwili mogę podać państwu, tylko coś do picia, bo mamusia poszła spać.
Warto zapamiętać, jeśli się chce szukać regionalnych wrażeń. O 17-tej na Krecie jest sjesta.
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.