Nadchodzą wakacje. Jak co roku ludzie zostawią swoje domy, mieszkania i pojadą spać na nie swoich łóżkach i wycierać się nie swoimi ręcznikami. Rozjadą się, rozbiorą, rozpiją i będzie im się wydawało, że właśnie o tym marzyli przez cały rok. Jeśli pojadą nad nasze morze, to zaznają cudownej kąpieli w potwornie zimnej wodzie i zapłacą niebotyczny rachunek za kawałek ryby „prosto z Bałtyku”, która gdyby umiała mówić znałaby tylko język chiński. Na pamiątkę po udanym wypoczynku kupią sobie gustowny kapelusz z napisem Kocham Polskę, również Made in China.
Wiem, że zacząłem trochę defetystycznie, ale jakoś ostatnio nie jest mi do śmiechu. Nie tylko dlatego, że nadchodzące Made In Poland, to łóżko i ręcznik, które pachną znanym aromatem IV RP i nie będę ukrywał, że wcale mi się ten zapach nie podoba. Zostawmy politykę, bo wygląda na to, że choć mamy wpływ, to z tego wpływu wypływa coś zupełnie innego niż nam się wydawało, że wypłynie, więc człowiek jest rozczarowany i zawiedziony choć nie powinien. Nie powinien, bo przecież inni są dzięki temu szczęśliwi i wygrani. Dobrze im tak.
Facet w moim wieku (za rok skończę 60 lat!) wielu rzeczy już robić nie powinien, albo przynajmniej mu nie wypada. Dawno przestałem się przejmować tym co mi wypada, a co nie i ciągle z radością zakładam czerwone spodnie do zielonej koszuli (albo odwrotnie), choć niektórzy szydzą, że wyglądam jak arbuz. Niech sobie szydzą, arbuzy lubię bardzo choćby dlatego, że jest to jeden z niewielu owoców, na które nie jestem uczulony.
Szczęśliwie nie mam alergii na zwierzęta, więc koty, psy i ptaki nie szkodzą mi w żaden sposób, wręcz przeciwnie. Mało tego, są ptaki, które dają mi więcej radości niż inne. Pracując niezwykle intensywnie, mam czasem potrzebę (żeby nie zwariować) zostawić to wszystko w diabły, wyłączyć telefon, odłączyć Internet i …odpocząć. Nie na długo, bo przecież kocham to co robię, ale choć na chwilę, na jakiś czas.
Najprostszym sposobem jest uciec w świat literatury, wziąć jakąś dobrą książkę i zatopić się w jej świecie. Niestety, ten typ tak ma, że jak się zatopi, to na całego i może się zdarzyć, że topielec nie wejdzie w swoim czasie na scenę. Czytając „Gniew” Miłoszewskiego, tak zapomniałem o bożym świecie, że zamykając dom, zostawiłem otwarty taras, a w teatrze wpadłem na scenę nie wiedząc w jakiej gram sztuce. Trzeba było poszukać czegoś innego.
Wyjście znalazłem buszując przypadkowo po Sieci. Swoją drogą bardzo jestem ciekaw, czy tylko w naszym języku nazwa „Sieć” w kontekście „Internetu” brzmi tak dwuznacznie. Tutaj muszę zaznaczyć, że nie jestem wielbicielem gier wirtualnych i choć cieszy mnie sukces „Wiedźmina”, to nigdy się w takie światy nie zagłębiałem. Otóż nalazłem coś, co jest tak proste, że aż banalne. Coś co sprawia, że mogę się wyłączyć nie tracąc kontaktu z rzeczywistością. Fakt, że co miesiąc bawi się wraz ze mną na całym świecie 40 mln użytkowników nie ma większego znaczenia, bo bardziej martwi mnie to, że moi bliscy traktują mnie jak nieszkodliwego wariata. Jako dziecko miałem procę i pewnie dlatego poczułem tę bliskość, którą poczuła teściowa fińskiego wynalazcy sprawdzając na sobie co też takiego ten nieudany zięć wymyślił. A kiedy Fin Mikael Hed zrozumiał, że skoro jego wypuszczane z procy ptaszki zachwyciły matkę jego żony, to wiedział, że musi odnieść sukces.
Aplikacja „Angry birds” zarabia dzisiaj więcej niż Nokia. Sam przykładam się do tego sukcesu choć nie płacę ani złotówki, bo wszystko (prawie) jest za darmo. Oczywiście, najbarciś polecam książki, ale jeśli ktoś woli coś mniej wciągającego(?), to na wakacje polecam tę cudowną zabawę, tym nielicznym, którzy jej jeszcze nie znają.
Oświadczenie.
Nie mam umowy reklamowej z firmą Rovio, ale jeśli po tym felietonie dostanę jakiś bonus do nowej planszy, to się nie obrażę.
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.