W dzieciństwie miałem ksywę „Bąbel”. Pewnie dlatego, że zawsze byłem mały i drobny jak bąbelek. Nie kochałem tego przezwiska, bo chciałem być duży i przystojny, ale w końcu jakoś zaakceptowałem ten mój szpetny wygląd i nawet po jakimś czasie go polubiłem. Za piwem też kiedyś nie przepadałem, a teraz jest to mój ulubiony trunek. Właściwie jest, to jedyny alkohol, który od czasu do czasu spożywam. Nie lubię wódki, whisky, koniaku, ani innych „ciężkich” alkoholi. Nie dlatego, żebym był jakimś ortodoksyjnym przeciwnikiem tych używek, po prostu mi nie smakują. Prawdę mówiąc, nawet gdyby mi smakowały, to też bym ich unikał, bo bardzo, ale to bardzo nie lubię być pijany. Wiem co mówię, parę razy zdarzyło mi się w życiu „nadużyć” i zawsze kończyło się to fatalnie. Nie mówię nawet o konsekwencjach zdrowotnych typu kac, ból głowy i brak chęci do życia. Ja po prostu, następnego dnia …nic nie pamiętam.
Moja cudowna żona o tym wie i czasem bawi się moim kosztem. Kiedyś zmówiła się z naszymi przyjaciółmi, którzy potwierdzili, że poprzedniej nocy, będąc „pod wpływem”, tańczyłem na stole lambadę, a na koniec zrobiłem striptiz zakładając sobie majtki na głowę. Nic takiego oczywiście się nie zdarzyło, ale ponieważ w głowie miałem z tego przyjęcia pustą przestrzeń, to zanim moja dowcipna kobieta przyznała się, że to żart, miałem ochotę popełnić samobójstwo. Na szczęście, to już odległa przeszłość, bo jak się przerzuciłem na piwo, zaniki pamięci już mi się nie zdarzają.
Oglądając sobie telewizję, czytając gazetę, czy pisząc ten felieton, mogę się raczyć ulubionym trunkiem, a ponieważ zachowuję tzw. umiar nie boję się, że zacznie mieć jakiś zły wpływ na moje życie. Picie piwa, poza wieloma zaletami, ma oczywiście swoje wady. Każdy abstynent powie i będzie miał rację, że piwo zawiera alkohol, a alkohol wiadomo, ma swoje uboczne skutki. Skutki można zminimalizować spożywając po prostu rozsądną jego ilość. Oczywiście, nie jest to takie proste, bo jak mówi przysłowie: „Jeśli wypijesz setkę wódki, obudzi się w tobie drugi człowiek, który też by się napił”. Niby piwo, to nie wódka, ale swoje procenty zawiera i jakoś trudno poprzestać na jednym kufelku.
Jednak, w przeciwieństwie do wódki (przynajmniej ja tak mam) złocisty napój mogę sobie sączyć dużo dłużej i dzięki temu zawsze zachowuję tzw. trzeźwość umysłu. Do samochodu, oczywiście nie wsiądę, ale przynajmniej następnego dnia… pamiętam gdzie go zostawiłem. Zaletą piwa jest niewątpliwie również to, że można przy nim pogadać. Wiele razy widziałem jak wygląda „dyskusja” ludzi upojonych gorzałką i zawsze wyglądało to żałośnie, żeby nie powiedzieć tragicznie. Z piwem jest zupełnie inaczej. Jedną z tzw. męskich przyjemności jest umówić się z kumplami „na piwo” w jakimś pubie i niewiele jest kobiet, które odmówią swojemu facetowi tej rozrywki. Tych, które zgadzają się „na wódkę” jest zdecydowanie mniej.
Na dodatek, spotkanie przy piwku można połączyć z oglądaniem meczu, co zdecydowanie poprawia akceptację ukochanej kobiety na takie wyjście, bo dzięki temu nie musi oglądać w domu idioty, wrzeszczącego brzydkimi słowami w kierunku telewizora, nie mówiąc już o kolejnym wykładzie o tym co to jest „spalony”. Żeby nie chcieć zrozumieć na czym polega spalony, kobiety są gotowe na duże ustępstwa.
Skoro jesteśmy przy kobietach, to w moim otoczeniu mało jest dam, które lubią piwo. Moja żona tych sików do ust nie weźmie, a i jej koleżanki też jakoś się do piwa nie garną. Dlaczego? Pewną odpowiedź na to moje zdziwienie daje teoria, że podobno piwo zawiera jakiś żeński hormon, którego zbyt duża ilość w organizmie powoduje brak umiejętności zaparkowania samochodu. Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której ten złocisty napój darzę takim sentymentem. Ma bąbelki 🙂
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.