Wstałam dzisiaj rano…. właściwie to rano się położyłam, bo 3.00 nad ranem liczy się chyba jako RANO chociaż Misiek twierdzi, że „rano jest wtedy jak się wstaje”, jak zwał, tak zwał, w każdym razie wstałam po śnie krótkim (raptem wszystkiego 4 godziny) oraz byle jakim, bo „łysy” uparcie zaglądał w okna… i pomyślałam, że umarłam nic mnie nie bolało ani głowa, ani nogi, ani nawet kręgosłup w swoich poszczególnych kawałkach. NIC absolutnie nic normalnie „nówka nie śmigana po generalce”. Dłuższą chwilę siedziałam na łóżku nie mogąc uwierzyć, że takie szczęście mnie spotkało.
Ostrożnie i z niedowierzaniem poruszyłam członkami czekając tylko, z której to strony mnie łupnie… nie łupnęło, więc radosna jak prosiątko w deszcz zerwałam się na równe nogi żeby w podskokach udać się do łazienki w celach wiadomych…. no i na chceniu się skończyło!! Nogi moje, szlag im na odciski, nie doceniły radosnej chwili i nie stanęły na wysokości zadania, jedna zahaczyła o drugą, a ta druga o chodniczek… i jak się nie „wyglebię” jak nie gruchnę o podłoże aż echo po całym miasteczku poszło, a i głowy nie dam czy ziemia się nie zatrzęsła (jakieś 2 do 3 stopni w skali Richtera) i tyle było tego mojego bezbolesnego szczęścia…
Wygrzebałam zęby spod szafy, nogę spod stołu i jakoś poskładałam wszystko „cuzamen do kupy” . Taka solidnie sponiewierana poszłam do pracy myśląc po drodze ,jakiż to jeszcze suprajs mnie czeka. No i wykrakałam…
Wchodzę, a na moim biureczku kawa upojnie pachnąca stoi, obok serek homo beztłuszczowy i bukiecik stokrotek tamże. Ki diabeł?? Zanim zdążyłam się dobrze wystraszyć, że ten upadek na rozumek jednak mi zaszkodził Młody cały w lansadach wyrazami zaczął rzucać. Wdzięczności i uznania ma się rozumieć. Jaka to ja jestem boska, cudowna i w ogóle. To „w ogóle” od razu do mnie przemówiło i nie czekając końca tyrady Młodego w trymiga do lustra poleciałam sprawdzić gdzież tą boskość i cudowność mam umiejscowioną, bo nie na gębie przecież!! Nie powiem, co zobaczyłam, bo nie będę się publicznie wyrażać słowem rynsztokowym. W każdym razie przyczyną nagłego małpiego rozumu Młodego była ni mniej ni więcej wczorajsza kuracja „świętym napojem Indian”, przeziębienie mu przeszło, a zwiększone libido weszło w strefy do tego przeznaczone:-) i teraz Casanova przy Młodym za małego Pikusia robić może, więc Młody z radości chodzi i śpiewa, że żaden pół automat mu nie grozi. Dla mniej wtajemniczonych wyjaśniam, co to jest pół automat w wydaniu męskim: trzeba go podnieść ale sam opada. A to był koronny argument żeby wczoraj przekonać Młodego do wypicia tego indiańskiego zajzajera…
Kochany – judziłam – to nie tylko na kaszel pomaga, to lepsze nawet od viagry… Co może siła sugestii hi,hi,hi. Młody najwidoczniej miał stosunkowo udaną noc i teraz kochał mnie będzie wytrwale i wdzięcznie do jakieś 15.00, a niech kocha byle z daleka 🙂 i niech „indiańska moc” będzie z nim i z dziewczyną jego. Houk!!
Ciekawe, co też mi jeszcze piątek przyniesie, bo tu raptem połowa dnia minęła, a ja już czuję jakbym cały tydzień na „odwyrtkę” przeżyła…
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.